Historia Użytkownika: Ocalić od zapomnienia…(część 1)

Historia Użytkownika: Ocalić od zapomnienia…(część 1)

Kiedy po 70 latach od wybuchu drugiej wojny światowej niemieckie organizacje starają się o status pokrzywdzonych i wypędzonych, to jak nazwać losy tych ludzi, których zapamiętała dziesięcioletnia dziewczynka…


Poniższe wspomnienia opisała w swoim pamiętniku, nieżyjąca już Pani Anna Jątczak, urodzona i mieszkająca do roku 1960 we wsi Bielki Gmina Topólka, jej historie nadesłał nam Pan Kasimir Wojtysiak, wnuk Pani Anny, natomiast opowiadania spisał Pan Stanisław Wojtysiak, kuzyn Pana Kasimira. Miejsce urodzenia i zamieszkania Pani Anny było w małej wiosce Bielki koło Topólki, gdzie był urząd gminny i nowo wybudowana szkoła. Jej rodzice pracowali na 12 ha gospodarstwie, miała rodzeństwo, pięciu starszych braci: Stanisława, Antoniego, Zygmunta, Czesława i Janka. Jako najmłodsza w rodzinie zaczęła chodzić do szkoły w 1936 roku, poszła od razu do drugiej klasy, ponieważ dzięki swojej mamie i wyjątkowym zdolnościom wszystko z pierwszej już umiała. W chwili wybuchu wojny miała skończone dziesięć lat.

____

Na początku chcę wspomnieć o czasach przedwojennych. Moi rodzice Jan i Helena Wojtysiak zd. Wawrzyniak mieszkali na Bielkach od 1912 roku. Żyło od dawna wśród nas trzech niemieckich gospodarzy: Kin, Cholewicki i Kamiński. Była zgoda międzysąsiedzka, ich dzieci chodziły razem z nami do szkoły, nikt nie robił żadnego wyróżnienia. A ten, który był najbliższym sąsiadem mojego ojca, przyszedł raz w nocy, zapukał do okna i prosił: „Sąsiedzie, pożyczcie pieniędzy, bo mi żona chora, jedzie do szpitala.” Mój tata od razu mu pożyczył, bez żadnego pisma. Chociaż trzeba przyznać uczciwie, oddał, czego nie można powiedzieć o niektórych Polakach, co zdarzało się, że do śmierci nie oddali…Drugi z Niemców miał czterech synów. Byli oni dużo starsi ode mnie, gdyż najmłodszy z nich chodził z moim, o dziesięć lat starszym, bratem do szkoły. A trzeci z tych niemieckich gospodarzy, Kamiński, miał małe gospodarstwo i hodował krowy. Był również uczciwym człowiekiem. I jeszcze pamiętam, że do mojej klasy chodziło dwóch braci niemieckich ze Świerczyna. Byli oni wyznania ewangelickiego. Jak była lekcja religii, to kierownik im mówił, że jak chcą, mogą wyjść albo słuchać, bo ich nie obowiązuje, lecz była zgoda i nikt ich za to nie prześladował. Wszystko się zmieniło, gdy nadszedł dzień 1 września 1939 roku.

Poszliśmy do szkoły, był to dzień uroczysty, nastąpiło otwarcie nowej szkoły. Budynek liczył 6 sal lekcyjnych. Wielką radość dzieci z nowej szkoły zburzyła wiadomość o wybuchu wojny. Zebraliśmy się w klasie z panią wychowawczynią Stanisławą Kulejewską, przyszedł kierownik szkoły Jan Bloch i powiedział: „Jest wojna z dziesięciokrotnie silniejszym najeźdźcą. Będziemy ewakuowani”. Kazał nam wrócić do domu. Nie było mowy o żadnej samoobronie albo o jakimś prześladowaniu ze strony Niemców. A na drugi dzień, od wczesnego rana pojawili się uciekinierzy z większych miast, takich jak Poznań, Nakło, Chojnice i Bydgoszcz. Byli przerażeni, mówili, że „tutejsi Niemcy należą do jakiejś nazistowskiej partii, która morduje potajemnie wszystkich”. Wtedy to zrobił się wielki popłoch, kazali ludzie uciekać nie wiadomo gdzie i dokąd. Na wioskach całe noce nie spano, aż przyszło wojsko i polskie dowództwo rozkazało opuszczać gospodarstwa. Zrobiło się wielkie zamieszanie. Wojsko i ludność cywilna, konie, wozy, ryk bydła.

Jan i Helena Wojtysiak zd. Wawrzyniak, portret rodziców z 1936 roku

Jan i Helena Wojtysiak zd. Wawrzyniak, portret rodziców z 1936 roku

Wszystko to pomieszało się z wojskiem. Był to istny sądny dzień, przepowiadany przez wróżbitów nie do opisania…! W tym okropnym zamęcie znajdowali się moi rodzice i sąsiedzi. Nasza grupa kierowała się polnymi drogami, na las do Sarnowa, a inni jechali szosą na Kutno. Wtedy to nadleciały samoloty i zaczęły polować na uciekinierów, z karabinów maszynowych Niemcy strzelali na te wozy i na tę biedną ludność, która niczemu nie była winna, bo kto z biednych ludzi chciałby wojny… Nasza grupa dojechała do zarośli i tu również nadleciały myśliwce. Zaczęto strzelać, ale dzięki Bogu nikomu nic się nie stało. Wracaliśmy z powrotem po trzech dniach. Most był zerwany, trudno było przeprawić się przez małą rzekę, Zgłowiączkę, więc zakładali drugą parę koni i sobie poradzili, bo mój tata z bratem miał dobre konie i wszystkim pomagał. Ale ci, co jechali w kierunku Kutna, to wracali po dwóch tygodniach lub dłużej.

Również mój brat najstarszy Stanisław dotarł do nas w połowie września. Był żonaty, miał dwójkę dzieci i pracował jako szwajcar* niedaleko Inowrocławia. To na rowerach z bagażami i z dziećmi musieli się przeprawiać – najgorzej było przez Mątwy, bo samoloty do ludności cywilnej strzelały, więc musieli się kryć w plantacjach kukurydzy, w burakach, czy też w redlinach kartofli. Jeden z chłopców miał przeszło cztery lata, do dziś pamięta te przeżycia, to mu aż tak w pamięci zostało. Byli tacy zmęczeni, przez tyle dni po polach spali i polami się przedzierali. Pozostali u nas do początku października, potem ich odwiózł końmi, brat Zygmunt, bo Stanisław musiał wracać do pracy. A drugi z braci Antoni, to akurat pełnił służbę wojskową i poszedł od razu na front – na pierwszy ogień, więc przeżył najgorsze piekło. Bili bezlitośnie z ziemi i z góry! To nie do opisania! Bo pod koniec października jeden wojskowy z jego kompanii, jakimś cudem wrócił, w cywilne rzeczy się przebrał i doniósł nam, że widział, jak mojego brata bomba rozerwała. To był szok dla mojego taty, nie mógł jeść, nie spał, płakał po nocach, bo załamał się. Nie chciał iść do lekarza, popadł w jakąś chorobę i zmarł 12 listopada. Ja również to wszystko bardzo przeżyłam, straciłam ojca i brata, najdroższe mi osoby. Mimo że rok szkolny się rozpoczął, to nie było dla nas szkoły, a tak bardzo chciałam się uczyć. Ta, która istniała, była tylko dla Niemców i dla tych, co im służyli. Po wybuchu wojny wójtem został Kin, Niemiec, były sąsiad mojego taty. Natomiast sołtysem, syn Cholewickiego.

Po przejęciu władzy w gminie przez okupanta, zmienił się radykalnie stosunek miejscowych Niemców do Polaków. Kiedyś z moim bratem byli kolegami, a teraz przyszli odebrać mu jego własność, zabrać mu rower. Miał taki wyjątkowy, który sam sobie złożył z części. Brat chciał z nimi porozmawiać po ludzku, ale ten krzyczał na niego: „Zamknij się, bo dostaniesz po mordzie”. Chcieli nawet go bić! Tak to się wszystko od razu zmieniło…Wójt wydał rozkaz, aby dawać coś na złom, przyszedł niemiecki sołtys i odkręcił nam klamki od drzwi, takie żółte, mosiężne. Trzeba było kupić i założyć zwykłe. Potem jeździł hycel z rozkazu Niemców, łapali i zabijali psy. A mój brat najmłodszy, Janek, wziął na ręce tego większego i malutkiego pieska i uciekł nad rzekę. A im powiedzieliśmy, że nam zdechł. Nie wierzyli i poszli go szukać, ale nie znaleźli. Grozili więc, że będzie kara, jednak obeszło się bez niej. Niedługo potem, w maju, przyszło wysiedlenie i to tak podstępne. Sołtys ogłosił, że jutro z rana przyjdzie dwóch wojskowych na kwaterę i drugi rozkaz, że jutro od 6 rano mają się stawić z końmi na komisję do Topólki. Więc rano przed szóstą, dwóch braci Zygmunt i Czesław wzięło dwa konie powyżej dwóch lat i poszli. Został roczny źrebak, mały dwumiesięczny, mój. Najmłodszy brat miał wtedy 13 lat. Ja i mama szłyśmy akurat doić krowy, a tu idą żandarm i granatowy policjant, myśleliśmy, że to na kwaterę, ten granatowy umiał po polsku. Mówi do mamy „pani jest wysiedlona”, a mama zaczęła płakać, osunęła się na cembrowinę* przy studni, a on mówi – „Niech pani nie płacze, ma pani 20 minut, żeby się szykować, a gdzie konie?” Gdy dowiedzieli się, że w Topólce, wziął brata i poszli po nich. My z mamą miałyśmy się szykować. Ten żandarm, który nie umiał po polsku, chodził za nami i nas pilnował. „Tego nein, tamtego nein!”, więc mama kładła, co mogła i co się dało, a ja trzymałam worki. Gdy wrócili z końmi, mieliśmy cztery worki, kazał napisać adres i zaraz ładowali na wóz.

My pojechaliśmy tak, jak staliśmy, bo już nie było czasu się ubierać. Choć było ciepło, ja z mamą wzięłyśmy grube płaszcze na rękę. Odwieźli nas do szkoły w Topólce. Bagaże szły na jedną dużą kupę, a po nas przyjeżdżały samochody i zabierały do przejściowego łagru w Łodzi. Osobno jechały kobiety z dziećmi i osobno mężczyźni. Całą drogę płakałam, nikt nie mógł mnie pocieszyć…Tam na miejscu od razu wzięli nas do łaźni i nas odkażali. Potem wprowadzili na takie duże sale, gdzie były pozagradzane takie kojce, a w nich słoma starta na proch, w której aż się roiło od wszy. Przed nami było już w tym miejscu tysiące ludzi (coś ok. 2 tysięcy), których co noc wyprowadzali na pociąg towarowy. Ładowali ich tam tylu, ilu tylko się zmieściło. My tymczasem zostaliśmy na placu i byliśmy poddani komisji, gdzie dokonywała się selekcja. Odłączali dorosłe dzieci powyżej 18 roku życia. Była też dokładana rewizja. Później wprowadzili nas do góry, na któreś piętro, gdzie na jednej z sal były rewidowane kobiety i dzieci przez niemieckie kobiety. Na drugiej z sal widzieliśmy przez drzwi, w których była szyba, rewidowali mężczyzn. Zabierane było wszystko: złote i srebrne pierścionki, zegarki i inne przedmioty wartościowe, no i oczywiście pieniądze – wtedy były to marki. Tam, przez szybę mama zobaczyła, jak mojego brata biją. Omal nie zemdlała.

Później się dowiedziałyśmy, że powodem tego było to, że w czasie tej naszej wędrówki po schodach na górę (starsze kobiety nazywały ją drogą na Kalwarię) schylił się po coś i podniósł. A była to czapka, w której były jakieś tam pieniądze. Obok mnie jedna z Niemek rewidowała moją sąsiadkę. Była biedna, miała sześcioro dzieci, z których najstarsza córka miała 12 lat, była o rok młodsza od mojego brata Janka. Jej rodzina miała tylko 3,5 ha ziemi, którą Niemiec przyłączył do naszego gospodarstwa, które użytkował, by miał więcej ziemi. Ona nie miała pieniędzy, sama to widziałam, jak Niemka pięścią przy twarzy jej groziła i na nią krzyczała: „Oddaj, bo nie wiesz, jak ja biję!” Ale ta nie miała jej co oddać, więc Niemka zabrała jej taką chustkę turecką, były wtedy modne i zaraz ubrała się w nią i paradowała. A ja odczułam lęk i wstręt do tej kobiety bez serca. Miałam w ręku ileś tam „feniongów”*, to też mi je zabrała. Zostaliśmy więc tak, jak staliśmy, bez grosza przy duszy i bez bagaży, bo nasze bagaże za nami nie dotarły. Ludzie się dopytywali, kiedy je dostaniemy, bo nie było nawet koszul na przebranie. I tak byliśmy tam przez 28 dni, ale młodzież to po tygodniu już stamtąd wywieźli na roboty. A było to tak: Zrobili taki szpaler z mundurowych z karabinami, bo matki chciały się pożegnać z dziećmi, ale oni nie pozwalali się zbliżyć.

Zygmunt i Czesław - starsi bracia Pani Anny

Zygmunt i Czesław - starsi bracia Pani Anny

Mojej mamie zabrali dwóch synów, Zygmunta i Czesława, a z mojej wioski była kobieta, której zabrali wszystkie dzieci, dwóch synów i córkę. Była już po sześćdziesiątce, rzuciła się na ziemię i płakała. Mówiła, żeby ją lepiej dobili, bo została sama jak palec, bez opieki na stare lata. Moja mama starała się ją pocieszyć, choć sama nosiła w sobie wielki ból. Była może od tej kobiety o 10 lat młodsza. Przygarnęła ją i już od tej pory została z nami jako przybrana babcia na dobre i na złe, bo przecież nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie, co z nami zrobią. Ludzie domyślali się najgorszego…

* szwajcar – dawniej: odźwierny, lokaj.
* cembrowina – betonowy krąg przy studni
* fenig – jednostka monetarna w Niemczech równa jednej setnej marki, feniong – gwarowo

Komentarze

Adres e-mail jest prywatny i nie będzie wyświetlany.

  • Ewa M.

    24 maja, 2011

    Piękny gest ze strony wnuka Pani Anny, która zapewne byłaby z niego dumna. Smutne wspomnienia.

  • Iwonna

    25 maja, 2011

    Bardzo smutne wspomnienia, ale ile serca i miłości do ludzi.
    Pozdrawiam Wnuka Pani Anny