Wyniki KONKURSU z okazji Dnia Wszystkich Świętych!
- Od Katie
Drodzy Państwo, otrzymaliśmy tak wiele przepięknych zgłoszeń konkursowych, rzetelnie opisanych wspominek, iż nie sposób jest je wszystkie tutaj umieścić.
Nagrodę przyznajemy Pani Kamili Bogdanowicz za wspaniałą i bardzo wzruszającą historię. W celu odebrania nagrody prosimy o kontakt mailowy.
Drodzy Państwo, niemniej jednak, chcielibyśmy zaproponować publikację niektórych z pozostałych historii, które nadesłaliście. Jeśli któreś z Państwa, mimo nieotrzymania nagrody, chciałoby aby jego historia otrzymała szansę na publikację poza konkursem, i szansę na otrzymanie subskrypcji prosimy o maila, wówczas odpiszemy, czy historia potrzebuje jeszcze czegoś, być może dodatkowych zdjęć, czy opisu itd.
Oto historia nadesłana przez zwyciężczynię:
Dwa tygodnie do święta zmarłych. W marketach wysyp zniczy, środków myjących do nagrobków, w kwiaciarniach pojawiają się zielone gałązki iglaków: sosny i jodły. Pobliski cmentarz ożywa ognikami, jak powracająca do życia galaktyka. Razem z zapachem wilgotnych opadłych liści budzą się wspomnienia, a kolorowy kobierzec nie jest w stanie przykryć pustki, po tych, co odeszli, a którymi nie mieliśmy czasu, a czasem nawet szansy, się nacieszyć.
Ta opowieść nie będzie o jednej osobie, choć na jedynej wyjątkowej osobie i na tych, którzy przyszli lub przyjdą po niej zostawiła niezatarty ślad.
Wyobraźcie sobie radosne chwile oczekiwania na dziecko. Matka, w której łonie rośnie nowe życie, czuje całą falę emocji: od tych błogich i wzniosłych: uczucia przepełniającej miłości, tkliwości i radości, po niekoniecznie pozytywne, piękne i radosne: strach, ból, gniew. Jest to naturalne – hormony szaleją, a życie nie chce zwolnić choć trochę, by móc zająć się sobą i tym małym człowiekiem, który już w łonie daje o sobie znać. Wszystko jest w porządku, gdy w ciągu tych z górką dziewięciu miesięcy, przeważają dobre uczucia.
Teraz wyobraźcie sobie, że w Waszym ciele rośnie coś jeszcze. Coś złowrogiego, co po kawałku zabiera Wam życie, niesie ból i śmierć. Lekarze mówią o terapiach, operacjach, szansach na przeżycie, skutkach ubocznych leczenia. Macie trzydzieści trzy lata, trójkę małych dzieci, męża, który nie jest wsparciem, ba, jeszcze dokłada zmartwień i lęku. Macie też dom, kawałek ziemi, która Was karmi.
Co jeśli te dwie skrajne sytuacje przychodzą niemal równocześnie: wpierw diagnoza: rak jelita, tuż po niej, gdy jeszcze leczenie nie zostało wdrożone, informacja o ciąży. Lekarze chcą leczyć, choroba jest wskazaniem do aborcji. Operacje i chemia zagrażają rozwijającemu się życiu poważnymi deformacjami lub poronieniem. Stajesz przed decyzją: ja albo ono. Nie ma trzeciej drogi. Nie ma możliwości leczyć i utrzymać zdrową ciążę, choć zdarzają się cuda i paradoksalnie ciąża może doprowadzić do remisji.
Jest wiosna roku 1963. Maleńka poniemiecka wieś Ołobok w południowej Polsce. Katarzyna Misztela z domu Małańczuk wybiera życie. Życie tej małej istoty, którą nosi pod sercem – mojej mamy Danusi. Wie, że nie będzie lekko. Patrzy w oczy swoich starszych pociech: dwóch dziewczynek: jedenastoletniej i ośmioletniej i dwuletniego synka. To ta trójka trzyma ją przy życiu, jest dla niej iskierką nadziei, jej dumą, miłością i wsparciem. Jak mogłaby zabić ich siostrę lub braciszka?
Katarzyna urodziła się w Bośni, w wielokulturowej wiosce Selište 17 lipca 1930 roku. Jej tata Ilko (Eliasz) Małańczuk pochodził spod Tarnopola, był Rusinem. Mama Aniela z domu Siek (urodzona w 1889 roku) pochodziła z polskiej rodziny, ze Stróży koło Rudnika nad Sanem. Prócz najmłodszej Kasi mieli oni jeszcze czwórkę dzieci: najstarszą Mariję, Ivana, Helenę zwaną Irina i Petara.
Trudno prześledzić ich losy: dwie kultury: rusińska i polska, trzy kościoły: rzymskokatolicki, unicki i prawosławny. Dość rozległy teren poszukiwań. Pierwsze wzmianki o Małańczukach w Bośni, według słów księdza z Banja Luki, dotyczą wsi Hrvaćani. Prababcia Aniela, która w wieku sześciu lat straciła mamę Annę z domu Sulich, do Bośni przybyła około 1896 roku, z tatą Janem Siekiem i macochą Agnieszką z domu Machaj. Wychowywała się w polskiej osadzie Celinovač. Tam też rodziło się jej przyrodnie rodzeństwo: Waleria, Franciszek, Józef, Michał i Anna.
Niestety nie udało mi się odnaleźć ślubu pradziadków. Najstarsza córka Eliasza i Anieli – zwanej przez Bośniaków Angeliną – Marija urodziła się 18 marca 1910 roku w Laminci i ochrzczona została w kościele rzymskokatolickim w Nowej Topoli. Jako że pradziadek Ilko był pracownikiem najemnym, przemieszczał się między wsiami, wraz z powiększającą się rodziną. Prawdopodobnie około 1917 roku, gdy na świat przyszła Irina, osiedli już w Selište. Przypuszczam więc, że i Petar i moja babcia Katarzyna urodzili się w Selište, w domu, który wybudował ich ojciec.
Dzieci nie nacieszyły się długo pełną rodziną. Ilko zachorował na wrzodziejące zapalenie żył. Odszedł, wedle metryki zgonu, na skutek gorączki trawiącej jego schorowane ciało, 24 października 1933 roku, w wieku 52 lat.
Czterdziestoczteroletnia Aniela nigdy do końca nie pogodziła się z jego śmiercią i nie miała zamiaru układać sobie życia na nowo z innym mężczyzną. Miała już wówczas oparcie w najstarszej córce – Mariji, która jeszcze za życia Ilki wyszła za mąż za Bośniaka Rajko Brkiča. Jakoś udało się, z pomocą zięcia i dorastających synów, utrzymać liczną, jak na barki jednej kobiety, rodzinę.
Niestety wszelkie trudy prababci Anieli zniweczyła wojna. Ruchy wolnościowe w Bośni szczególnie mocno odbiły się na mniejszościach narodowych. Niepowetowanej straty doznała i moja rodzina. W Wigilię Bożego Narodzenia 1942 roku nieznani sprawcy zamordowali Ivana i Petara. Ich ciała wraz z ciałami trzech zamordowanych Polaków, pochowano tam, gdzie je znaleziono – w lasku za domem w Selište. Nie było komu ponieść ofiar rzezi na cmentarz, gdyż obawiano się, że na żałobników zastawiono zasadzkę. Miejsce pochówku do dziś jest znane miejscowym, jednak nigdzie nie zostało odnotowane, kto spoczywa w zbiorowej mogile wśród drzew.
Gdy w latach 1945-1947 nadarzyła się okazja powrotu do Polski, Aniela nie zastanawiała się dwa razy. Wszystko w Bośni przypominało jej synów i męża. Nie zmienił tego fakt, że przed wyjazdem mieszkała u córki w Ćukali – dom w Selište spaliły grasujące bandy. Jedyną bolączką była średnia córka. Irina w czasie wojny powiła dwóch synów. Pierwszy chłopiec był synem Niemca u którego służyła, drugi Rusina, który obiecywał złote góry. Do tego wszystkie trzy córki były mocno ze sobą zżyte. Mimo rozterek i bólu w sercu zapadła decyzja: do Polski jadą we dwie: Aniela z najmłodszą Kasią.
Kiedy Aniela wraz z Katarzyną stanęły na polskiej ziemi? Jak pokonały 3000 km? Nie jestem w stanie powiedzieć z całą pewnością, gdyż nie ma ich nazwiska na liście oficjalnych transportów repatriacyjnych. Może przyjechały pod zmienionym nazwiskiem, gdyż nazwisko Małańczuk brzmiało za bardzo ukraińsko? Może dołączyły do dalszej lub bliższej rodziny, gdyż w 1946 roku do Polski przyjechał młodszy brat Anieli – Józef, przyjechali również jej kuzyni. Być może przyjechała z rodziną Eliasza, o której wiem tak niewiele? W sumie nie ważne jak dotarły, ważne, że rozdzielone siostry, mimo odległości, do końca zachowały ze sobą kontakt listowny.
Przydzielono im wpierw pokoik nad sklepem w Parowej. Powoli zaczęły budować swoje życie w Polsce. Wystarały się o domek na niewielkie działeczce w Ołoboku, która jednak dawała możliwość, by choć w części zaspokoić ich potrzeby bytowe. Lata leciały, a Katarzyna dorosła i wypiękniała. Mojego dziadka, Jana Misztelę, chłopaka z Piotrkowa Trybunalskiego, poznała, gdy ten jako ochotnik przyjechał, by pomóc ugasić rozległe pożary lasów. Młodzi zechcieli stanąć na ślubnym kobiercu. Niestety tej chwili nie doczekała prababcia Aniela.
Życie młodych jednak nie wyglądało różowo. Dziadek Janek, nie nawykły do trudów życia na wsi, sięgnął po alkohol. Z dala od sióstr i sprzyjającej teściowej, Kasia musiała zadbać o siebie i swoją rodzinę sama. Dawała radę dziesięć czy jedenaście długich lat, po których przyszła choroba. Ból jelit nie pozwalał jeść, a mimo to brzuch wzdął się niemiłosiernie. Po kilku miesiącach męczarni, poszukała pomocy u lekarza. Przyszła diagnoza dolegliwości i nowina o kolejnej ciąży. Strach, niedowierzanie i ocean wewnętrznej siły, by się nie poddać.
Babcia Kasia dzielnie zniosła ciążę. Jej dzieci trafiły na czas hospitalizacji matki do ochronki – nie musiała się o nie martwić. Urodziła 22.01.1964 w szpitalu w Bolesławcu. Zdrowej dziewczynce nadała imię Danuta – „dziecko darowane przez Boga”. Prosto z porodówki Katarzyna trafiła na onkologie. Operacja, chemia, leki, kroplówki. Wszystko wskazywało na to, że jej umęczone ciało przetrzyma, że wyjdzie z choroby. Na kilka dni przed 34 urodzinami wypisano babcię Kasię do domu. Zdążyła odebrać starsze dzieci z Domu Dziecka w Bolesławcu. Planowała odebrać moją mamę z ochronki. Niestety nie zdążyła. Zmarła 17 lipca 1964 roku, po kłótni z mężem, w dniu swoich 34 urodzin.
Gdy na świat przyszedł mój syn, nie miałam wsparcia w mamie. Nieszczęśliwy wypadek zabrał mi ją 2 listopada 1992 roku, miałam 10 lat. Wychowywałyśmy się z siostrą przy rodzicach taty. Kontakt z rodziną mamy się urwał. W pamięci pozostało jedynie zdjęcie babci i jej imię Kasia. Tęsknota w tak ważnym dla mnie czasie, jakim jest pierwsze macierzyństwo, pchnęła mnie do odnowienia kontaktu z rodziną.
Od młodszej siostry mamy dowiedziałam się, że najstarsza siostra mamy zmarła również młodo – miała 31 lat. Osierociła dwóch synów, z których jeden już nie żyje. Ciocia była za mała, by wiedzieć coś więcej o swoich dziadkach, niżeli ja o swoich – była w podobnym do mnie wieku, gdy zmarła jej mama. Dostałam imiona Eliasz i Aniela i zniekształcone nazwisko Sika/Sica oraz kierunek poszukiwań – Jugosławię, wieś Ciukały.
Czemu o tym piszę? Sądzę, że prababcia Aniela niewiele więcej była w stanie powiedzieć o swoich matczynych dziadkach, o ile w jej pamięci nie zatarł się fakt, że Agnieszka nie była jej rodzoną matką. Czy babcia Kasia znała imiona swoich dziadków? Mniemam, że mogła znać, wszak dzieci są ciekawskie i dociekliwe. Czy wiedziała, gdzie się urodzili? Być może. To jednak pokazuje, jak krucha jest pamięć, gdy czas nie obchodzi się łaskawie z rodziną.
Patrząc na najbliższą rodzinę w prostej linii, moje pokolenie i trzy poprzednie nie znały swoich babć w linii matczynej. Prócz babci Anieli (która również nie dożyła sędziwego wieku, zmarła mając lat 62) wszystkie kobiety umierały bardzo młodo: praprababcia Anna – 30 lat, babcia Kasia 34, moja mama 28. Wszystkie również straciły dzieci: Anna prócz mojej prababci urodziła dwóch synów: Andrzeja (1886-1887 ) i Kazimierza (urodzonego i zmarłego w 1891); prababcia pochowała Ivana (około 25 lat) i Petara (około 18 lat) 24 grudnia 1942; o babci Kasi nie mam informacji, ale sześcioletnia przerwa między dziećmi sugeruje możliwość poronienia; moja mama poroniła dwukrotnie.
Wszystkie też na swój sposób poświęciły się dla dzieci. Praprababcia Anna zmarła będąc w ciąży; Aniela porzuciła znany świat, by dać szansę najmłodszej córce na lepsze życie; babcia Kasia, która tak wiele przeszła, zaryzykowała własne życie, by dać życie; moja mama Danuta, jakby wyczuwając szybki koniec, parła na ślub z moim tatą Jarosławem Grzejdziakiem. Miał się on odbyć tuż po 18 urodzinach mojej mamy i 21 urodzinach mojego taty, z końcem stycznia 1982 roku. O planach jednak dowiedziała się moja babcia – Halina Grzejdziak z domu Adrian i wszystko zniweczyła. Młodzi postarali się więc o dziecko, by dopiąć swego i trzy miesiące po czerwcowym ślubie narodziłam się ja.