Cieszę się Pani Renato, że nie żywi Pani do mnie urazy.


„Wychowałam się w starym domu, wybudowanym jeszcze przed pierwszą wojną światową. Pełnym zakamarków, starych mebli i przedmiotów. W pewnym sensie byłam skazana na zostanie historykiem…”. W Internecie możemy się natchnąć na wiele historii rodzinnych zaczynających się przed I jak i II Wojną Światową i dużo później – życie niesie ze sobą dużo historii i niespodzianek. Ale czyżby było życie bez niesamowitych historii rodzinnych, naszych kochanych rodzin i przyjaciół – oni tworzą naszą historię.
Dlatego też zachęcamy Was do spisywania historii rodziny, może też chcecie się z nami podzielić informacjami na temat Waszych odkryć przodów, może za pomocą funkcji Smart Matches? Gorąco zachęcamy! A poniżej zapraszamy do zapoznania się z kolejną piękną historią, którą nadesłała nam Pani Jolanta! Historia toczy się w grudniu – dlatego doskonale pasuje do obecnego miesiąca 🙂
______________________________________
No, dobra dobra dobra, jak mówi moja mała wnuczka. Coś współczesnego. Choć właściwie to już historia. Późnym wieczorem sobotę 12 grudnia, rodzina już spała, ja oglądałam jakiś film, działo się coś na bagnach, nagle przerwano i powiedziano tylko – dobranoc. Rano zbudził mnie telefon od niezbyt z resztą rozgarniętej znajomej, że jest wojna, że będą rekwirować samochody i takie tam dyrdymały, no i że koniecznie mam oglądać TV bo będzie ktoś przemawiał. Niby nie wzięłam sobie tego do serca, ale fakt, teleranka nie było. Dziecko zawiedzione siedziało przed ekranem i nie wierzyło, że to nie wina anteny. Drugie dziecię dwunastoletnie, w przeddzień pojechało do Brzegu, aby odwiedzić kolegę, nota bene z rodziny wojskowych. Po przemowie generała, zapakowaliśmy się w autko i natychmiast pojechali po małolata, no, bo jak wojna, to wojna i rodzina musi być w komplecie. Droga bieluteńka, puściusieńka bez śladów samochodów. U kolegi pan wojskowy powiedział nam, że jest źle i wywożą ludzi na białe niedźwiedzie. No, to już był szok absolutny.
Ale nic się nie działo, przynajmniej my nie spotkaliśmy nic złowieszczego w drodze powrotnej, to znaczy w ogóle nikogo nie spotkaliśmy na bielutkiej zasypanej śniegiem drodze. No i tak to się zaczęło. Mieszkaliśmy w centrum i wszystkim do nas było blisko, więc wiecznie ktoś przychodził i opowiadał, co się dzieje, ale my sami nie byliśmy w nic zaangażowani i nic złego nas nie spotkało. Ciekawy czas rozpoczął się, gdy do naszego więzienia „zjechali” z Wrocławia internowani i ich rodziny przyjeżdżały do Nysy, najpierw do nas, aby potem, na konkretną godzinę, iść do więzienia na odwiedziny, lub stać godzinami na wale w nadziei, że kogoś z więziennego okna ze swoich usłyszą. Mój mąż przez cały ten czas kombinował benzynę, aby tych ludzi nią wspierać, bo czasami nie mieliby jak wracać do domu. Oczywiście ci nieliczni, którzy byli zmotoryzowani i przyjeżdżali z daleka. Bywało, że bardzo znani ludzie ratowali się u nas ciepłą herbata i kanistrem benzyny. Zapamiętałam tylko Maję Komorowską. Nie powiem, to był niezwykle ciekawy moment mojego życia.
I tak pomału zaczynaliśmy się orientować, kto z naszych przyjaciół, znajomych czy rodziny siedzi w Nysie. A było 10 artystów z Wrocławia z PWSSP kilkoro innych znajomych dalszych i bliższych i chłopak z rodziny. Przez z zaprzyjaźnioną dentystkę, pracującą w więzieniu, mieliśmy możliwość docierania do nich. Nie było to proste, bo faceci, jak to faceci bali się iść do niej, do gabinetu, a przecież tylko tak mogła z nimi nawiązać kontakt, a w czasie wizyty coś tam w ich uzębieniu dłubać. Nie lada sposobów musiała się imać, aby w końcu siedli na fotelu dentystycznym. Jednak jak już wiedzieli, o co chodzi, to mimo przestarzałego sprzętu, parę dziur wyleczyli, a w międzyczasie podawali jej grypsy z wiadomościami jak się czują i w ogóle jakieś wiadomości, które tak musiały być redagowane, aby w razie wpadki nikomu nie zaszkodzić. Nasi lekarze stawali na głowie, aby internowanym przypisać jakieś ciężkie choroby, co dawało możliwości zabrania delikwenta do szpitala, dla nabrania oddechu wolności i możliwości bezpośredniego kontaktu z bliskimi.
Pamiętam jeden z nich, któremu zoperowano przegrodę nosową, miał do mnie taki żal, że na cierpienia go naraziłam, że jak wyszedł z więzienia, nigdy się już do mnie nie odezwał. Nie będę pisać, co lekarze robili, bo może nie życzyliby sobie, aby o tym mówić, ale naprawdę bardzo ofiarnie i ryzykownie działali. Znajoma pediatryczka, razem ze mną woziła grypsy (w majtkach) do rodzin we Wrocławiu. Ja głupia słabo jeździłam i dowoziłam ją tylko do pętli „7”, bo dalej bałam się jechać i ta z pełnymi majtkami bibuły, moja przyjaciółka „pruła” przez cały Wrocław, od domu do domu. Jakoś szczęśliwie nie wpadłyśmy.
W tym czasie, już w lecie, były jakieś mistrzostwa w piłce nożnej i zabierałam internowanych pacjentów, w piżamach, spod szpitala, pod dom, aby chyłkiem mogli przeskoczyć do bramy i oglądać TV mecze. Sąsiedzi nie donieśli. Specjalnie piszę o tym na wesoło, bo i w najczarniejszych momentach życia, przydaje się odrobina uśmiechu.
Gryps z więzienia
Renata ROMAN
7 grudnia, 2011
Gdyby nie Stan Wojenny w Polsce, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Niezrealizowane plany i marzenia. Dopiero po latach uświadomilam sobie, że widocznie tak musiało się stać, abym mogła przeżyć być może coś znacznie lepszego …
Bardzo ciekawa historia, Pani Jolanto !