Historia użytkownika: Zesłanie na Syberię – “Mówią, że czas goi rany…”
- Od Katie


Nazywam się Helena Kupniewska (na zdjęciu po lewej stronie). Prowadzę własne gospodarstwo rolne wraz z mężem Adamem. Mamy dwoje dorosłych dzieci, które mają już swoje rodziny oraz pięcioro wnuków. Historią rodziny zainteresowałam się parę lat temu, jak zaczęłam tworzyć drzewo genealogiczne. Moje rodzinne korzenie wywodzą się z okolic Wilna, więc bardzo interesowały mnie różne opowieści i historie związane z dalszą i bliższą rodziną. W ten sposób zaczęłam zdobywać zasoby informacji, zdjęcia oraz poznawać dalszych członków odległej i porozrzucanej po całym świecie członków rodziny. Wiele osób odnalazłam przez stronę MyHeritage i Facebook.
Chciałabym podzielić się historią zsyłki na Syberię mojej prababci Antoniny Zajączkowskiej- Boguckiej (ur. 1880- zm. 1966) i jej dwóch synów Jana (ur.1918-1989) i Alfonsa (ur.1906-2002), synowej Dominiki (1927-2008), wnuczki Ireny (1948) i wnuka Romualda (1951). Historię opisuje najstarsza wnuczka Antoniny, Irena Bogucka, która jako dziecko była razem z rodziną zesłana na Syberię w wieku 3 lat.
W marcową noc 1951 r. obudziło nas silne ujadanie psów, była ciemna noc, mój tato wstał i spojrzał w okno i zobaczył, że dom jest okrążony przez żołnierzy. Wczesnym rankiem wyszedł pod pretekstem nabrania wody ze studni, został zatrzymany i poinformowany, że nikt nie może opuścić domu, przyjadą władze i wszystko wyjaśnią. Przyjechało NKWD dali 1 godz. na spakowanie. Było to coś strasznego, zeszli się sąsiedzi i rodzina, płacz, krzyki mogliśmy zabrać tylko bagaż ręczny. Mojej mamy bagaż to dzieciątko zaledwo tygodniowe i Ja, trzyletnia dziewczynka cały dorobek 50 ha. i zabudowania wraz z inwentarzem przejęły władze radzieckie.
Babcia Antonina, mama mojego taty, która miała 76 lat schowała się do piwnicy powiedzieli, żeby szukać staruchy. Babcia nie mogła uciec wywlekli ją z piwnicy i jak bydlaka wrzucili na wóz. Brat ojca Alfons Bogucki uciekł i ukrywał się w lesie i u znajomych , ale w październiku 1951 r. został złapany i dowieziony na SYBERIĘ do Suchobuzimo 25 km od nas. Nasz załadowali na samochody i zawieźli na dworzec do Wilna, tam już czekał na nas transport.
Wieźli nas w pociągu z zabitymi oknami i tylko pociąg stawał na niektórych stacjach, gdzie pod eskortą żołnierzy jeden człowiek z przedziału mógł coś kupić do zjedzenia i przynieść wodę-oczywiście jak coś było, zazwyczaj była woda. Ze zmęczenia i zimna straciliśmy rachubę czasu jak długo jedziemy.
W wagonie był tłok, smród, widok umierających ludzi i dzieci, którzy nie wytrzymywali tak długiej drogi. Zmarłych nikt nie chował, byli wyrzucani w czasie jazdy lub zbierani w czasie postoju. Potem przeładowano nas na statek, moja mama była tak przerażona, że jak zasnęła to spała dwa dni i dwie noce, nami opiekowali się ludzie, którzy też jechali, nie mogli mamy dobudzić. Tata musiał pilnować bagażu. Mama wiozła mojego malutkiego braciszka Romusia między nogami, żeby nie zamarzł, była cała odparzona, ale dzięki temu przeżył morderczą drogę.
Wyładowano nas na brzegu rzeki, mama położyła kożuch i siedziała przy nas. Przechodzący żołnierze wartownicy kiwali tylko głowami. Następnie wieźli nas wozami konnymi i dotarliśmy wraz z kilkoma rodzinami do wsi Korymskaje, czekały na nas władze radzieckie- oznajmili nam, że jesteśmy NA WIECZNEJ SYŁCE, i że już nigdy nie ujrzymy POLSKI. Miała to być podróż w jedną stronę. Co miesiąc przyjeżdżali NKWD. Rodzice i wszyscy zesłani musieli podpisywać obecność i mogliśmy przebywać na danym terenie. Umieszczono nas w pomieszczeniu magazynowym przy kurniku, gdzie przechowywano jaja i zboże. Zamieszkało w tym pomieszczeniu 28 osób. I tak przesiedzieliśmy kilka miesięcy, potem wybudowali nowy kurnik, więc stary był wolny, został przez nas wyczyszczony i część rodzin wprowadziła się do kurnika i tam zamieszkaliśmy.
Przykro o tym mówić, prawda jest gorzka, zostaliśmy przymusowo deportowani w głąb ZSRR do krasnojarskiego kraju – Suchobuzimskiego rejonu, wieś Korymskaja jest to 1000 km za górami Uralu, to już w Azji. Rodzice zostali skierowani do ciężkich prac w rolnictwie. Ojciec mój Jan Bogucki pracował w stajni przy koniach, musiał nakarmić i zrobić przy nich wszystko. Wstawał wczesnym rankiem, szedł do stajni, wykonywał wszystkie obowiązki i potem rozwoził paliwo i żywność (jak było co) dla ludzi, którzy pracowali na stepach, w czasie zasiewów, żniw i jesiennych prac polowych. Pracował od świtu do nocy, przyjeżdżał w nocy, ponieważ pola były oddalone do 20-30 km ciągnikiem, który orał. Trzeba było dojechać, bo ciągniki i ludzie zostawali przez ten czas na stepach, aż wszystkie prace zostały wykonane. Do Kołchozu wracał o drugiej, trzeciej w nocy, styrany kładł się na parę godzin i dalej to samo, mało go widzieliśmy.
W porze zimowej wszyscy mężczyźni wyjeżdżali do tajgi, pracowali przy wyrębie drzewa, jak zaczynała się wiosna znowu wracali i przygotowywali się do swoich prac. Mama Dominika Bogucka musiała ciężko pracować. Poszła do kołchozu prosić o mleko dla małych dzieci, powiedzieli, że jest młoda i musi pracować, a wtedy dostanie mleko. Musiała doić krowy 12 sztuk, wszystko przy krowach zrobić, nakarmić, wyczyścić, wywieźć obornik, zacielić. Jak się cieliły krowy w ogóle nie przychodziła do domu. Musiała dbać o cielęta, wtedy dostała jeden litr mleka na 3 dzieci i tak za 1l mleka dla nas straciła swoje zdrowie.
W porze wiosennej i jesiennej trzeba było dodatkowo pracować przy przebieraniu i sadzeniu ziemniaków. W czasie sianokosów musiały pracować nawet 8-letnie dzieci, pomagać przy żniwach i wykopkach. Ja zostawałam z braciszkiem w domu, ponieważ jeszcze jeden brat urodził się na Syberii. Trudno i strach opowiedzieć całą gehennę, którą przeszliśmy, ale szczęśliwy los dał naszej rodzinie przetrwać ten ciężki czas przeżyć i wrócić.
Z moich dziecięcych lat pamiętam pobyt na Syberii zimą silny mróz dochodził do -40 stopni. Zimą zjeżdżaliśmy z wysokiej góry na workach ze słomy, potem już mieliśmy sanki. Z nami byli wywiezieni też kuzyni i był tam wspaniały dziadek, miał 75 lat zrobił nam sanki, narty i wędki na ryby. Latem było bardzo gorąco dochodziło do 40 stopni. Przeważnie w nocy padał deszcz i były burze, a w dzień było bardzo ciepło. Przez wieś przepływała rzeczka, za tą rzeczką był już las, w lasach rosły piękne kwiaty, na polanach rosły poziomki, czeremchy, bajerka (to głóg). Zbieraliśmy poziomki, jedliśmy owoce bajerki i czeremchy. Jedliśmy takie rośliny, nazywały się puczki (wyrastała z ziemi belina, smakowało jak rabarbar). Tata mój przywoził jakieś korzenie i z tego była gotowana (pamiętam) czerwona herbata.
Pamiętam, jak mój tata zabrał mnie jak jechał po siano dla koni, była tam wielka pasieka, gdy przejeżdżaliśmy był tam pasiecznik i zawołał nas, zaprowadził nas do wielkiej piwnicy – były tam olbrzymie beczki z miodem, wziął mnie na ręce i umoczył mojego paluszka w miodzie i kazał mi go lizać, dał mi garnuszek miodu i kazał nam odjeżdżać, żeby nas nikt tam się spotkał.
Pamiętam jak była wiosna i były tam wielkie piwnice, a kobiety musiały przebierać ziemniaki, my dzieci lecieliśmy wziąć tych ziemniaków i jedliśmy je surowe. Było bardzo biednie, nie było co jeść. Po jakimś czasie można było wysłać paczki, więc babcia moja przysyłała nam na Syberię paczkę z odzieżą i żywnością. Przysłała nam trochę słoniny, mąki i jabłka, które nazywały się antonówki. To były późne jabłka jesienne do dzisiejszego dnia czuję zapach i smak. W 1988 r. byłam w swoich Auksztołach i znalazłam ten zapach i smak oraz jabłonkę, które przesyłała mi moja kochana babcia na Syberię.
Pamiętam jako dziewczynka przyjechałam do babci, zrobiła nam dzień dziecka, był tam stół zakryty białą serwetą i było ciasto podobne do drożdżówki, herbatka i cukiereczki, których nigdy nie miałam. Pamiętam jak szłyśmy z moją babcią Antoniną, babcia była staruszką miała 76 lat. Jak szło stado krów jak z tego stada wyleciała krowa i babcia krzyczała, żebym uciekała, a ją ta krowa pobodła i przewróciła. Babcia miała dziury, ręce przebite od rogów. Leżała długo chora.
Pamiętam jak z sąsiadką, byłam na cmentarzu jedliśmy przy grobie i piliśmy herbatkę, zawieszaliśmy wstążeczki, resztę jedzenia ta Pani zostawiła dla zmarłych. Chorowałam na wszystkie choroby dziecięce: gardło, zapalenie płuc i do dziś często choruję na te choroby. Bardzo często miałam biegunkę, mój brat ledwo przeżył strasznie był chory na krwawą biegunkę. Jeszcze pamiętam jak moja mama szła doić krowy to nieraz udało jej się ukraść mleko, to ja musiałam iść po te mleko. Rosły tam krzaki i była tam schowana kanka z mlekiem, nie mogłam tego nikomu mówić, teraz dopiero mogę o tym napisać. Jak skończyłam 7 lat chodziłam do szkoły, uczyłam się nieźle, ale polskie dzieci były źle traktowane. Jak były w szkole występy to do niczego nas nie brano, to było bardzo przykre, jak inne dzieci mówią wierszyki a ja nigdy nie byłam wybrana, a jak wróciliśmy do Polski to było też źle, bo wszyscy na nas mówili „ruskie”. To było bardzo bolesne, bo jak byliśmy na Syberii odrzucano nas, bo byliśmy „polaczki”.
Nigdy do nikogo nie mówiłam, że byłam na Syberii bo to było bardzo bolesne i przykre. Żadnym dzieciom nie życzę takiego dzieciństwa. W roku 1956 po zwolnieniu z zesłania skierowano nas do Polski pod rygorem nie zatrzymywania się w miejscu, z którego nas deportowano. Pozbawieni życiowego dorobku postawiono nas w bardzo trudnej sytuacji materialnej zarówno na Syberii jak i również po powrocie do Polski. Zamieszkaliśmy w Lichnowach w ruderze. Jak padał deszcz to rano musieliśmy wylewać wodę, żyliśmy biednie, ale dzięki kochanym, pracowitym rodzicom odremontowaliśmy domek i tak przetrwaliśmy. Nie lubię oglądać żadnych filmów o ludziach, którzy przebywali na katorgach, ponieważ zaraz jestem nerwowa i płaczę – współczuję tym ludziom. W dzieciństwie, gdy miałam 11 lat zaczęły mi wypadać zęby, często chorowałam.

Rodzina Boguckich-Lichnowo 1959r. oraz dokument potwierdzający zesłanie na Syberię Alfonsa Boguckiego
Jak wróciliśmy do Polski to lekarze zalecili pić tran (to było wstrętne) gdyż zmiana klimatu może wpłynąć na nasz stan zdrowia. W 1989 r. w październiku rodzice postanowili odwiedzić swoje rodzinne strony. Pojechali na zaproszenie rodziny do Wilna, dom jeszcze istnieje, byli na swoich posiadłościach, na ziemiach rodziców jest wybudowane sanatorium, lasy wycięte. Na części ziemi są wybudowane domki wczasowe. Jak mieli wracać do domu to mój tata zaniemógł, nie zniósł tego i zmarł na swojej rodzinnej ziemi. Zwłoki sprowadziliśmy do Lichnowy – obecnego miejsca zamieszkania. Jak we śnie taki jest już los, następna straszna tragedia. Cios, ciężko to było przeżyć, widocznie tak pisane, ale wszystkiego nie da się opisać ile człowiek może znieść wśród obcych ludzi, poniewierki, upokarzania, niedostatek i głód. Taki człowiek, który przeżyje taki koszmar, ten tylko zrozumie i może współczuć drugiemu.
Do tej pory nie mogę uwierzyć, że udało się nam wszystkim z rodziny przeżyć. Zimno mróz 40 stopni, latem znów gorąco, głód, zimno, choroby. Tatuś się starał, rąbał drzewo do palenia, żeby nam było ciepło. Wywozili tatusia w głąb Tajgi, żeby pracował przy wycince drzewa. Tam też urodził się mój brat Franek. Jak w 1956 r. dowiedzieliśmy się, że możemy wyjechać radość była ogromna. Podróż znów trwała długo, jechaliśmy przez Moskwę. Gdy wróciliśmy na chwilę w tajemnicy do domu naszym oczom ukazał się przerażający widok, wszystko było zniszczone i rozgrabione. Ja poszłam do sadu szukać jabłoni z jabłkami antonówkami i były tam. Nie mogliśmy jednak zostać i znów zapakowano nas do wagonu i ruszyliśmy do Polski. Osiedliliśmy się w Lichnowie i tak tu upływa życie. Ale ciągle czuje zapach jabłek antonówek. Staraliśmy się o jakieś odszkodowanie za te wszystkie krzywdy, ale bez rezultatu. Mówią, że czas goi rany – ran tych nie zagoi nigdy.
Prababcia Antonina razem z synem Alfonsem Boguckim w 1957 r. wyjechali do Kętrzyna i tam jeszcze przeżyła kilka lat. Zmarła w 1966 r., została pochowana razem z synem.
W MyHeritage dziękujemy Pani Helenie za podzielenie się tak ważną, a zarazem bolesną historią, oddajemy hołd rodzinie Boguckich, oraz wszystkim osobom, które przeżyły zesłanie na Syberię, i były częścią tak okrutnej historii w dziejach świata.