Jestem fanką publikacji Joli, więc będę z niecierpliwością czekać na dalsze, niektóre jej wspomnienia przeczytam ponownie z wielkim zainteresowaniem.
Historia Użytkownika: Opowiadania znalezione na strychu…
- Od admin


O tym, że każdy ma pewną historie swojej rodziny przekonaliście się już nie raz na naszym Blogu. Niektóre dzieje „te odkryte”, bo sporo jest też tych nieznanych są przepiękne. Dowodem na to, że historie rodzinne warto pielęgnować i przekazywać je z pokolenia na pokolenie jest Pani Jolanta Tacakiewicz – Lipińska, którą cześć z Was już zna z częstych wypowiedzi oraz publikowaniu niesamowitych zdjęć i fragmentów historii na stronie naszych fanów MyHeritage na Facebooku.
A teraz krótko o Pani Jolancie…Jolanta Tacakiewicz – Lipińska z zawodu jest malarką i pewnie byłaby to jej jedyna pasja gdyby nie…wychowała się szczęśliwie bez telewizji z niewielkim udziałem radia (na to tez ma już gotowe opowiadania) wśród wspominanej rodziny. Nudziły ją te przeciągające się w nieskończoność pleciugi cioć i słuchała tylko jednym uchem. Po śmierci swoich rodziców zorientowała się, że to jedno ucho to zbyt mało aby przywołać do pamięci przeszłość rodziny i „rzutem na taśmę” napisała do wszystkich kuzynów bliższych i dalszych oraz przyjaciół rodziców i dziadków wiele listów z prośbami o przypomnienie przeszłości. Zareagowali bardzo burzliwie i zalały ją powodzie listów i dokumentów, bo okazało się, że w tamtym czasie z jej półki pokoleniowej tylko ją to interesuje. A potem z tych listów i różnych wspomnień zaczęła układać historię rodziny. Powstały w ten sposób cztery pnie rodzinne po każdym pradziadku jeden. Może nie do końca powstały, mimo, że minęło już prawie 20 lat od kiedy tym się pasjonuje, ale nie bardzo wierzyła w moc moich literackich umiejętności, co z resztą było prawdą, a w dodatku kurczowo trzymała się każdego napisanego przez innych słowa, aby nie konfabulować po swojemu. Nie było to zbyt dobre, bo teksty wychodziły jej dość kanciaste. Po jakimś czasie starała się przerabiać i zmiękczać to co napisała do tej pory i nie ma co ukrywać nieco się rozwinęła i może dlatego, że nabrała śmiałości, wychodzi jej to co raz lepiej. Czasami wykłada to w usta swojego wujka Staszka, brata Mamy a czasami w kogoś innego szczególnie gdy wykorzystuje duże fragmenty czyichś wspomnień.
Historia Nartowskich z Narajowa koło Brzeżan
Pierwszą wzmiankę o rodzinie mam z 1755 roku , ale jak z tego ułożyć drzewo, to niestety mogę tylko domniemywać , bo przekaz jest tylko ustny.
Józef Nartowski i żona Ludwika Nartowska (zd. Kałuszwicz) mają dzieci:
Rozalia – córka (o niej nic nie wiadomo)
I syn Jan Nartowski
Jan ma syna
Franciszka Nartowski i żonę Ewa Nartowską (zd. Mroczkowska)
Franciszek ma syna
Jana Nartowskiego i żona Domicella Witkowska rezydująca pod Gwoźdzcem
Dopiero Jan ma syna
Franciszka (zwanego Kawka) i Bronisława (zwanego Kulawy)
W majątku leśno rolniczym koło Gwożdzca, rozpoczyna się opowieść o rodzinie, bo tam właśnie gospodarował Jan Nartowski z żoną Domicellą z Witkowskich córką Marcina i Heleny Dmuchowskiej , nasz prapra… dziadek. Był on CK poczmistrzem w Gwożdzcu.
Miał dwóch synów: Franciszka Nartowskiego ur. ok.1775 r. oraz (mój protoplasta) oraz Bronisława, wydaje mi się młodszego.
Taki jest przekaz rodzinny, ale nie mam na to potwierdzenia na piśmie. Niewiele o Janie wiadomo, bo zmarł młodo, zanim jego dwaj synowie zdążyli dojść do pełnoletniości. Owdowiała żona zamiast zając się synami, zamierzała wychować swoich synów na jezuitów, a majątek, jaki by się im po niej należał przeznaczyć, w zamian za dożywocie, na własność zakonu.
Była niepiśmienną dewotką, sądząc po tym, że na jednym ze starych dokumentów widnieje dopisek, że nie posiadła nauki pisania i uczyni swój podpis znakiem krzyża. Synowie jednak nie zamierzali spędzić swego życia w zakonie. Tym bardziej gdy dowiedzieli się, że mają zostać poddani kastracji, uciekli gdy wieści o synach przepadły Domicella oddała majątek jezuitom i …umarła.
Bronisław w czasie ucieczki złamał nieszczęśliwie nogę i od tego czasu, jako że kulał, zwany był w rodzinie Kulawym. Przez Czerniowce, dotarł do Rumuni i tam jako guwerner zamieszkał w bogatym domu, tam też został na zawsze, jako że się po prostu utopił w Dunaju. Franciszek natomiast, zwany nie wiedzieć, czemu Kawką, wrócił do kraju i wyprocesował swoją schedę po matce od rządu austriackiego, bowiem w międzyczasie zakon jezuicki został rozwiązany austriacką ustawą, a majątek przeszedł w ręce rządu austriackiego.
Zaświadczenie o pobłogosławionym małżeństwie z księgi metryk ślubów wydobyte i wydane. Wiadomo czynimy wszystkim i każdemu z osobna, kto wiedzieć chce lub chcieć będzie, że w księdze metryk ślubów kościoła parafialnego gwoźdzckim obrządku łacińskiego pod datą Niepokalanego Poczęcia NMP znaleziono co następuje.
Roku Pańskiego tysiącznego osiemsetnego pierwszego, dnia piątego miesiąca listopada, po ogłoszeniu trzech zapowiedzi już to w kościele parafialnym tarnopolskim, które potwierdzono na piśmie, już to w kościele parafialnym gwoźdzckim przez trzy kolejne dni niedzielne, Przewielebny Ojciec Eukarpiusz Weigel pełniący urząd proboszcza pobłogosławił małżeństwo (numer aktu 53) pomiędzy panem młodym Franciszkiem Nartowskim szlachetnie urodzonym, religii katolickiej, kawalerem, przez lat dwanaście w mieście Tarnopolu mieszkającym, a panną młodą Anną Gaberle córką naczelnika urzędu pocztowego? w Gwoźdcu, religii katolickiej, panną. Asystowali świadkowie: Najjaśniejszy Pan Jan Puzyna, Wielmożny Pan Józef Przybysławski, jak i Najjaśniejsza Pani Franciszka Puzyna oraz Wielmożna Pani Urszula Przybysławska, wszyscy … i szlachta osiadła.
Które to pismo zaświadczające jako wiernie słowo po słowie zapisane i wydobyte ręką własną podpisuję i pieczęcią Kościoła utwierdzam. Dan w konwencie gwoźdckim obrządku łacińskiego dnia 24 grudnia Roku 1820. Ojciec Antoni Walter gwardian konwentu gwoźdckiego i zarządca parafii gwoźdckiej.
Z metryki ślubu Franciszka wynika, że mieszkał 12 lat w Tarnopolu. Po ślubie z Anną Gaberle, przeniósł się do Rzegocina, a w Gwoźdzcu objął, po ojcu żony, Pocztę.
Po ślubie córki ojciec Anny Nartowskiej zrezygnował z poczmistrza w Gwoźdzcu, a Franciszek przyjął się na jego miejsce. Był to dwór i zajazd gdzie zmieniano konie do dyliżansów. Duże podwórze otoczone budynkami, wielka wozownia, stajnie na wiele koni i obory dla krów. Całość była opasana rowem i ostrokołem. Niestety ówczesny Gwożdziec pochłonął pożar, a obecny usytuował się, o jakie pół km dalej.
Jeszcze w czasie pobytu w konwikcie jezuitów Franciszek Kawka zaprzyjaźnił się z Jankiem Puzyną i tenże w raz innymi pomagał mu w dochodzeniu zwrotu majątku. Majątek Janek Puzyna miał tuż obok Gwoźdzca.
Franciszek Kawka czuł się w obowiązku wdzięczności wobec przyjaciela i gdy ten zgrał się w karty i groziła mu utrata wszystkiego, Franio pożyczył Puzynie 10tys. talarów. Po kilku latach upomniał się o zwrot pieniędzy, za co został wyśmiany i zwrotu pieniędzy nie otrzymał (masz skrypt dłużny?- pokaż). Oburzony pozwał do sądu Puzynę, ale ten, czy to wykorzystując swoje stanowisko, czy też przepłacając trybunały, zwlekał z oddaniem pieniędzy. Takie zwlekanie i procesowanie, sporo kosztowało Nartowskiego. Puzyna w końcu oddał dług, ale w momencie gdy wartość austriackiego pieniądza spadła, wobec klęsk wojskowych Austrii, papierkowe banknoty, bez pokrycia, stały się bezwartościowymi. Gdy Puzyna doprowadził do zakończenia procesu to zwrócił worek bezwartościowych papierków. Zawód, jakiego doznał Franio Kawka od przyjaciela i publiczne urągowisko, jakiego był uczestnikiem, nadszarpnęły jego zdrowiem i jak moja mama mówiła – kazał sobie wytapetować tymi banknotami pokój. Zwołał znajomych na wieczerzę, z okazji odzyskania długu i wygrania procesu. Pod koniec uczty kazał popom śpiewać rekwiem i… umarł. Był to wówczas rok 1829…cdn.

Zachowane pismo z sądu w Stanisławowie potwierdzające, że Puzyna ma zwrócić pieniądze Franciszkowi Nartowskiemu
jola
7 września, 2011
znałam, ale chętnie przeczytałam jeszcze raz!! Czekam na ciąg dalszy