Pani Mariolu, dziękuję 🙂 Też piszę, pytam, szukam kontaktów i ludzi, którzy mogliby pomóc. Czasem wydaje mi się, że moje maile są pisane białą czcionką i nikt ich nie widzi… Mimo to zauważam, że dzisiaj mamy o wiele większe możliwości niż jeszcze kilka lat temu. Pani również życzę sukcesów!
Beata Mołda – historia mojej rodziny
- Od admin


Na zbliżający się weekend mamy dla Was bardzo interesującą historię rodzinną Pani Beaty Mołdy. Pani Beata urodziła się w Wałbrzychu. Od dziecka czuła się związana z Dolnym Śląskiem, jednak jej wschodnie korzenie nauczyły ją ogromnego szacunku do ludzi zamieszkujących inne części świata. Zresztą, od kiedy pamięta, w jej domu zawsze było „międzynarodowo”.
Z wykształcenia jest nauczycielem języka angielskiego, na co dzień zajmuję się prowadzeniem własnej szkoły językowej. Jej zawód nie jest przypadkiem – fascynują ją tradycje, kultury i obyczaje, a znajomość języka angielskiego pozwala takie zainteresowania rozwijać, spotykać się z ludźmi, czy chociażby wyszukiwać w Internecie różnego rodzaju ciekawostki. Pani Beata w wolnym czasie zajmuje się swoją rodziną, fotografią, czytaniem książek i chodzeniem po górach, a od kilku lat także poszukiwaniem własnych korzeni!
____________________________________________
Pamiętam okrągły dębowy stolik na środku niskiego pokoju z białymi ścianami, mnie siedzącą przy nim, oraz fartuch mojej babci pochylającej się nade mną z talerzem pełnym pachnących, jeszcze ciepłych babeczek. Fartuch był w drobne kwiatki, w kolorze różowym i niebieskim. Twarz babci schowana była za przyciemnianymi okularami, ręce miała zniszczone pracą. Taką ją pamiętam. Miałam wówczas trzy lub cztery lata. Był rok 1981. Dziś zaskoczona jestem gdy pomyślę, że w ogóle pamiętam cokolwiek z tak wczesnego dzieciństwa. Babcia właśnie wtedy zmarła. Nie wiedziałam o niej wiele… Mój dziadek ożenił się drugi raz. Był młodszy od babci. Dosyć jeszcze energiczny, lubiący żartować i opowiadać o swoich przeżyciach i przygodach z czasu wojny i okresu powojennego.
Często odwiedzaliśmy go, mieszkał niedaleko. Czasem częstował nas prawdziwą brazylijska czekoladą, którą dostawał w paczkach od swojej żyjącej jeszcze wtedy mamy. Lubiłam słuchać opowiadań dziadka. Niektóre były bardzo zabawne, niektóre trochę mniej, ale nigdy nie było opowiadań smutnych. A ja, nie mając o nich zielonego pojęcia, nigdy o nie nie pytałam …W lipcu 1999 dziadek trafił do szpitala. W nocy przyśnił mi się wtedy bardzo dziwny sen. Pamiętam go do dziś, choć był taki urywkowy, czarno-biały i jakby zamglony. Szłam wolno przez cmentarz położony w lesie. Była chyba późna jesień, drzewa nie miały już liści. Wszędzie panowała mgła, było cicho. Zatrzymałam się nad jednym z grobów. Stałam krótką chwilę, gdy po lewej stronie coś zamajaczyło. Odwróciłam głowę. Z mgły pojawił się idący wolno w moim kierunku młody mężczyzna. Nie było słychać szelestu suchych liści pod jego stopami, wszystko było takie spokojne i ciche. Nie bałam się. Mężczyzna miał jasne włosy, szare oczy, ubrany był w gruby filcowy płaszcz. Popatrzył na mnie, a potem na grób.
Przytulił mnie i powiedział: Mnie jest dobrze, ale moja rodzina się martwi... Tu sen się urwał. Rano okazało się że dziadek zmarł w nocy w szpitalu. Po kilku dniach, już po pogrzebie, dostałam od jego żony nieoczekiwany, aczkolwiek jak bardzo cenny dla mnie prezent. Nie wiem, dlaczego wybrała właśnie mnie, jako osobę zasługującą na niego – mam kilka kuzynek, w tym również starszych ode mnie. A jednak. Trafił w moje ręce rodzinny album moich dziadków oraz książka „W partyzantce u Rysia” Zbigniewa Ziembikiewicza. Na pierwszej stronie widniała dedykacja napisana niebieskim długopisem 'Na pamiątkę wspólnej walki w dowód pamięci’. W dowód serdeczności i przyjaźni koleżance „Róża” Marii Warszawa – ofiarowuję niniejszą książkę. JWolański ppł”Igor” C-k 25.05.1979”
O istnieniu albumu i książki nie wiedziałam wcześniej. A szkoda. Album zawierał kilka fotografii z okresu przedwojennego, z moją babcią i jej starszą siostrą Franciszką – z bukietami bzu, przed domem gdzieś na wschodzie Polski, potem z okresu wojennego z żołnierzami, następnie kilka zdjęć już z dziećmi, z rodzinami moich dziadków oraz fotografie ślubne. I te właśnie uderzyły mnie najbardziej. Twarz mojego dziadka z okresu młodości okazała się twarzą mężczyzny, który rozmawiał ze mną na leśnym cmentarzu we śnie… Nigdy nie wierzyłam w duchy, ale teraz wiedziałam, że mój dziadek przyszedł się ze mną pożegnać, zanim całkiem odszedł z tego świata. Złapałam bakcyla poszukiwań swoich korzeni. Szukałam wszelkich informacji u rodziny bliższej i dalszej. Udało się rozpoznać niektóre osoby na zdjęciach. Udało się ustalić sporo faktów, jednak nie wybiegały ono głęboko w historię.
Oto one: Babcia – Maria Warszawa – urodziła się w 1915 roku. Miała braci Piotra i Michała oraz siostry – Hannę, Franciszkę i Rozalię. Wszyscy starsi od niej. Nie znam dokładnie jej miejsca urodzenia, ale prawdopodobnie był to Sahryń, gdyż w 1939 roku rodzina Warszawa właśnie tam mieszkała. Jest o tym krótka wzmianka w książce Ziembikiewicza, o której już wspominałam. Napisano tam, że ppor Józef Wolański po przybyciu z województwa lwowskiego, gdzie organizował przerzuty żołnierzy na Słowację i Węgry, zamieszkał początkowo w Sahryniu u Michała Warszawy – policjanta, członka ZWZ. Michał Warszawa był bratem mojej babci, z dużym prawdopodobieństwem zakładam więc, że mieszkali w tej samej miejscowości, choć spisu mieszkańców z tamtych lat nigdzie nie udało mi się znaleźć.
Dość szybko babcię i Józefa Wolańskiego połączyła ogromna przyjaźń, a prawdopodobnie nawet coś więcej. Możliwe, że to właśnie Wolański („Igor”) popchnął babcię do wstąpienia do Batalionów Chłopskich. Może też pobudki były inne, czysto patriotyczne lub rodzinne – takie jak ból i chęć pomszczenia śmierci ukochanej siostry Franciszki, która w okrutny sposób została zamordowana przez ukraińskich nacjonalistów. Babcia czynnie uczestniczyła w służbie sanitarnej Zielony Krzyż w Pierwszym Hrubieszowskim oddziale BCh, u „Rysia”. Zmarła zbyt wcześnie, bym mogła posłuchać jej opowiadań z okresu wojny. W połowie lat osiemdziesiątych, we wczesnych latach podstawówki, organizowano nam w szkole spotkania z kombatantami. Opowiadali dużo – o miejscach, o broni, o warunkach codziennego życia.
Niewiele jednak wtedy z tego rozumiałam. Moje ówczesne wyobrażenie wojny oparte było na serialu o czterech pancernych… Babcia i jej żyjąca rodzina, tak jak tysiące innych rodzin z terenów wołyńskich i lwowskich, po wojnie została przesiedlona na tereny Dolnego Śląska. Tu babcia poznała mojego dziadka i to za niego właśnie wyszła za mąż. Jednak w albumie, który dostałam po latach, znajdowały się wciąż skrzętnie przechowywane fotografie „Igora” z czasów wspólnych walk oraz dedykacja wysuszona niezapominajka w książce Ziembikiewicza. Podobno „Igor” był wielką miłością mojej babci. Fotografia z okresu przedwojennego – kresy: byle jaka lepianka, biednie ubrani ludzie pracujący na wsi, majowa łąka, roześmiane dziewczyny, trzymające w ręku gałęzie kwitnącego bzu.
Fotografia z okresu przedwojennego – Dolny Śląsk: murowane, bogato umeblowane domy, piękne wille, ogrody, ludzie elegancko ubrani stojący przy bryczkach zaprzężonych w konie. No tak… Ale czy na pewno to była taka kraina mlekiem i miodem płynąca dla tych, którzy musieli opuścić swój prawdziwy dom na wschodzie? Dla ludzi, którzy na kresach zostawili swoje wspomnienie młodości, którzy o te kresy walczyli, którzy zostawili tam prochy swoich bliskich? Dla ludzi, którzy nie wiedzieli, czy aby na pewno mogą budować swoje nowe życie właśnie tutaj, gdzie w każdej chwili obawiano się powrotu wysiedlonych Niemców? Dla ludzi, którzy doznali tylu krzywd i którzy tutaj mieliby budować swój nowy dom na krzywdach innych ludzi – tych wypędzonych z Dolnego Śląska?
Bo czy ich ból był inny? Sahryń – wieś w powiecie hrubieszowskim. Przed wojną liczyła około 300 domów. W większości tych domów mieszkały rodziny ukraińskie – ok. 80%. 20% to ludność polska. Żyli w zgodzie. Zwykli ludzie, zwykli sąsiedzi, uprawiający pola, wychowujący dzieci. Zapewne wiele było rodzin mieszanych. Już kilka lat później Sahryń nie był tą samą miejscowością. Wydarzenia z lat 1943/1944 zmieniły ją w zgliszcza dymiące krwią, rozdzierające serca dotychczasowych sąsiadów. Do dziś wydarzenia te wstrząsają i szokują. Do dziś, na samą myśl o nich słowa więzną w gardle. Drzewo genealogiczne – zbudowaliśmy razem z mężem dla naszych dzieci. Po stronie męża aż 10 pokoleń. Brakuje wielu danych, dziesiąte pokolenie w głąb tylko ze strony prababki po stronie ojca. A jednak prezentuje się okazale. Zebraliśmy sporo danych. Wiemy że korzenie męża sięgają także kresów. Jego babcia została wywieziona spod Lwowa na przymusowe roboty do Niemiec. Tam poznała dziadka, który trafił na roboty z terenów Małopolski, gdzie jego rodzina mieszkała od wieków, a nasi dalecy kuzyni mieszkają do dziś. Wzięli ślub a potem wrócili do Polski – na Dolny Śląsk.
Dziadków od strony jego mamy wygnano spod Tomaszowa Lubelskiego w inne rejony Polski – niedaleko Tucholi. Tam Niemcy rozstrzelali jego dziadka, kiedy wracał z ryb. Informację o istniejącym do dziś jego grobie udało się nam znaleźć w internecie. Moja strona drzewa prezentuje się nieco mniej okazale, choć udało mi się uzyskać informacje o pochodzeniu mojego dziadka od strony ojca. Mam kilka pokoleń wstecz, wiem że rodzina pochodziła spod Pińczowa. Wspominał o tym zresztą dziadek, kiedy jeszcze żył. Jego mama, siostra i brat, którzy przeżyli wojnę, wyemigrowali do Brazylii i tam rozpoczęli nowe życie. Dziadek ożenił się i pozostał po wojnie w naszych rodzinnych Bogaczowicach.
Moje korzenie sięgają także innych okolic – okolic obecnej Białorusi, gdzie nad Niemnem przez lata mieszała się krew polska z krwią rosyjską, gdzie w niektórych rodzinach do tej pory święta Bożego Narodzenia obchodzi się dwa razy – katolickie i prawosławne. Moi dziadkowie do tej pory opowiadają, jak ciężko było im w czasach wojny, jak spalono ich domy, jak jako dzieci ukrywali się w zbożu i patrząc na płonące zabudowania nie wiedzieli czy ich rodzice żyją i czy kiedykolwiek ich jeszcze zobaczą…Kiedy myślę o tamtych czasach – zdaję sobie sprawę, że generalizowanie typu „Niemcy”, „Ukraińcy”, „Polacy”, wrzucanie wszystkich do jednego worka tych dobrych lub tych złych jest często krzywdzące.
Ludzie pozostają ludźmi – nieważne skąd pochodzą. Szkoda tylko, że niektórzy czasem zapominali, że są ludźmi… Nasze drzewo – fakty 10 pokoleń na MyHeritage. Aby urodziły się nasze dzieci, na przestrzeni ok 250 lat musiała zmieszać się krew 1022 osób! Gdybyśmy mieli dane wszystkich z dziesiątego pokolenia w głąb – byłoby tam aż 512 osób! Gdybyśmy rozrysowali te 512 osób – ich dzieci, ich wnuki i prawnuki aż do dnia dzisiejszego, byłyby to tysiące osób! To, co zebraliśmy do tej pory to dużo. Jestem jednak pewna, że możemy dowiedzieć się dużo więcej. W dobie internetu poszukiwania są łatwiejsze. Coraz więcej osób interesuje się genealogią, coraz więcej danych z parafii i urzędów trafia do sieci. Co ciekawe – czasem warto poszukać również danych współczesnych – nasi dalecy kuzyni mają przecież tych samych dalekich przodków co my! Na przykład, wracając do mojej babci, nazwisko Warszawa nie jest może popularne, ale w Google bardzo ciężko je wyszukać, bo zwykle wyniki dotyczą miasta Warszawa. Jednak znalazłam informację, że w Hrubieszowie żyją dziś osoby o tym nazwisku. Myślę, że możemy być w jakiś sposób spokrewnieni. Może uda się nam nawiązać kontakt? Życzcie nam zapału i konsekwencji. I może odrobinę szczęścia.
Co sądzicie o historii Pani Beaty? Może losy Waszych przodków są podobne? A może nawet takie same? Z przyjemnością wysłuchamy Waszych komentarzy pod postem!
Mariola
30 listopada, 2012
Życzę Pani Beacie z całego serca szczęścia i oczywiście zapału i konsekwencji w swoim działaniu.Pani Beato rozumiem Pani pragnienia bowiem sama tego doświadczam.Też pragnę nawiązać kontakt z osobami o nazwisku,które mnie interesuje.Szukam-znajduję,piszę listy-czekam na odpowiedź i… zaczynam tracić nadzieję.Powodzenia.