39′ rok szkolny zaczął się 11 września


Wczoraj rozpoczął się nowy rok szkolny – mamy nadzieje, że wasze pociechy z chęcią pomaszerowały do swoich szkół. Nie każdy miał z nas to szczęście, aby móc się kształcić – tak miedzy innymi było podczas II wojny światowej, która młodym ludziom zabrała możliwość kształcenia się i zdobywania wiedzy.
Jako, że wrzesień jest miesiącem kojarzącym się, ze szkoła i jej rozpoczęciem – będziemy Wam od czasu do czasu prezentować różne historie związane właśnie z szkołą – kiedyś, a dziś. Poniżej prezentujemy Wam historię nadesłaną przez Panią Danutę Mordalską.
Niewątpliwie rozpoczęcie nauki w szkole jest wielkim przeżyciem zarówno dla dziecka jak i jego rodziców. Zapewne, każdy z nas zachował w swojej pamięci ten pierwszy szkolny dzień, ale także i inne wydarzenia do których, wraz z upływem lat, powracamy we wspomnieniach.
Dzień 1 września jest datą szczególną, gdyż nierozerwalnie wiąże się z wybuchem II wojny światowej i z mrocznymi latami okupacji. Dlatego postanowiłam podzielić się wspomnieniami mojej mamy i udostępnić fragmenty.
Kiedy wybuchła wojna, moja mama miała niespełna 8 lat i właśnie miała rozpocząć drugi rok nauki.
„Mama, opowiadając historię swojego dzieciństwa, nagle przerwała i zamyśliła się. Nie śmiałam przerwać tego milczenia, ani oderwać od myśli, które najwyraźniej piętrzyły się w jej głowie. Popatrzyła na mnie smutnymi oczami i powoli zaczęła kontynuować opowieść:
„A potem nagle wszystko się skończyło. Mama obudziła nas o szóstej rano i ze smutkiem w głosie powiedziała, że dziś do szkoły nie pójdziemy i że mamy siedzieć w domu i nie wychodzić na miasto. Był 1 września 1939 roku. Zaczęłam płakać, bo Stasia (moja starsza siostra) obiecała mi, że zaraz po szkole zabierze mnie na spacer do parku Poniatowskiego, gdzie miałyśmy karmić łabędzie. Do szkoły lubiłam chodzić i żal mi się zrobiło, że nie zobaczę moich koleżanek. Zresztą niedługo polskie szkoły i tak pozamykano. Moja edukacja skończyła się na pierwszej klasie szkoły powszechnej.
W pierwszy dzień wojny panował chaos, ludzie biegali z miejsca na miejsce i nie bardzo wiedzieli co ze sobą zrobić. My snuliśmy się po podwórku i od czasu do czasu spoglądaliśmy w niebo, na lecące w kierunku Warszawy, niemieckie bombowce. Następnego dnia bomby spadły i na Łódź.
Do września 1943 roku do szkoły nie chodziłam. Co prawda Niemcy otworzyli szkoły dla polskich dzieci, ale nie wszystkie dzieci do nich chodziły. Nauka trwała dwa lata. Do takiej szkoły przyjmowano tylko dzieci, które dostawały wezwanie z Arbeitsamtu. Naukę rozpoczynało się w wieku 12 lat by po ukończeniu lat 14 rozpocząć przymusową pracę. Kierownikami szkół byli Niemcy i kadra nauczycielska też była niemiecka. Zadaniem szkoły było nauczyć dzieci polskie dyscypliny, karności oraz czytać, pisać i mówić po niemiecku, a także biegle liczyć, ale jedynie do 1000. Z naszej kamienicy do szkoły chodziłam tylko ja i Czesia. Szkoła ta mieściła się wówczas przy ulicy Skierniewickiej. Miałyśmy ogromne szczęście, że naszą nauczycielką została pani Orłowska, Niemka polskiego pochodzenia. To była już starsza kobieta, która nigdy, ani nas nie biła, ani na nas nie krzyczała tak jak to się dość często zdarzało w innych klasach. Dzieci bito za najmniejsze przewinienia, za złą postawę, spóźnienie, złą odpowiedź. Ponieważ pani Orłowska nie stosowała tak drastycznych metod, więc uczyłyśmy się chętnie i po prawie dwóch latach nauki, nieźle mówiłam po niemiecku. Pamiętam, że w ciągu tych lat, w naszej klasie tylko raz pobita została moja koleżanka Basia. Kiedy niespodziewanie na zajęcia wszedł kierownik szkoły, Basia nie zdążyła szybko stanąć na baczność. Niemiec wywołał ją na środek klasy i z całej siły uderzył w twarz. Basia zatoczyła się i upadła. Z ran twarzy i nosa lała się krew. Potem głowa jej spuchła. Przerażeni staliśmy tak, aż kierownik pozwolił nam usiąść. To był okropny widok, bo nawet pani Orłowska odwróciła twarz w kierunku okna by tego nie widzieć. Dopiero kiedy oprawca wyszedł pomogliśmy Basi wstać. W innych klasach podobno bicie było codziennością, gdyż dopuszczali się takich czynów sami wychowawcy. W szkole nie wolno było ani mówić, ani myśleć po polsku. Od czasu do czasu kierownik wchodził na lekcję i wybierał po kilka dziewczynek i szłyśmy do jego domu. Razem z żoną mieszkał w bardzo ładnym domu, na osiedlu, przy ulicy Bednarskiej. Przed wojną, na tym osiedlu, mieszkali polscy nauczyciele. Niedaleko znajdował się park Wenecja. Kiedy zbliżał się front, działająca na terenie Łodzi polska bojówka, w tym właśnie parku, zastrzeliła kierownika szkoły. W domu kierownika pod czujnym okiem jego żony, sprzątałyśmy mieszkanie, myłyśmy okna, prałyśmy. Na szczęście, to nie była zła kobieta i starała się przydzielać pracę odpowiednio do możliwości fizycznych każdej dziewczynki. Mnie raz Niemka wysłała z butelkami po mleko do sklepu. Latem nauczycielki zabierały nas za miasto, gdzie musieliśmy zbierać różne zioła. Takie wyjazdy były przymusowe. Po co, tego nie wiem, ale myślę, że dodawano je do produkcji mydeł, perfum i leków. Ostatni raz w szkole byłam w dzień kiedy zaczęło się bombardowania Łodzi, ale zajęcia odwołano. Niemcy w pośpiechu opuszczali miasto, zbliżał się front. Po wojnie nie chciałam dalej uczyć się tego znienawidzonego języka. Teraz trochę żałuję.
Aż wreszcie nadszedł styczeń 1945 roku i przyniósł powiew wolności, pozornej wolności, jednak o tym nikt wówczas jeszcze nie wiedział. Przeczuwaliśmy, że wkrótce coś się wydarzy. Z daleka słychać było artylerię. Niemcy w wielkim pośpiechu opuszczali miasto. Któregoś dnia, mimo niepokoju jaki panował od samego rana , jak co dzień, pobiegłam do szkoły. Bałam się, że jeśli opuszczę choć jeden dzień bez lekarskiego usprawiedliwienia to narażę się na poważne konsekwencje. Ale zajęć nie było. Tata też nie poszedł do pracy. Mama jakby przeczuwając przebieg przyszłych wydarzeń, zaczęła pakować najpotrzebniejsze rzeczy i szykować prowiant na drogę.
Kiedy wszystko ucichło, wróciliśmy do domu. Rodzice zaczęli pracować, a ja jeszcze w tym samym roku poszłam do szkoły. To były trudne czasy. Szkoły nie miały odpowiedniego zaplecza, ani kadry nauczycielskiej. Część z nich zginęło podczas wojny w gettach, obozach koncentracyjnych lub zmarło z głodu i chorób. Nie było książek, zeszytów był tylko głód wiedzy. Te dzieci, które były zdolniejsze i miały jakąś lepszą wiedzę od razu kierowano do klas wyższych. Ja trafiłam do czwartej klasy, do szkoły, która mieściła się przy ulicy Grabowej. W jednym roku szkolnym zaliczyłam dwie klasy – czwartą i piątą. W następnym roku skończyłam klasę szóstą. Miałam szczęście, że uczyli mnie dobrzy, przedwojenni nauczyciele. Jak na tamte czasy, poziom nauki w tej szkole był dość wysoki. Niestety, w siódmej klasie przenieśli nas na Skierniewicką do szkoły nr 43 im. St. Żółkiewskiego. Do siódmej klasy chodziłam tylko przez kilka tygodni, bo nasz poziom wiedzy, w porównaniu z tamtymi uczniami, był tak duży, że na lekcjach strasznie się nudziliśmy. Wobec tego przeniesiono nas do klasy ósmej. Szkołę powszechną ukończyłam w 1948 roku.
Postanowiłam kontynuować naukę i złożyłam papiery do utworzonej w tym czasie Publicznej Średniej Szkoły Handlowej Żeńskiej, gdzie zostałam przyjęta. Miałam wówczas siedemnaście lat. Jeszcze w szkole powszechnej zapisałam się do ZHP. Należałam do 12 Drużyny Harcerskiej im. Emilii Plater. Zaraz po wojnie harcerstwo nie było tak bardzo upolitycznione, ale wkrótce i to miało się zmienić. W pierwszym roku działania drużyny nie mieliśmy nawet mundurów, a kiedy wyjechaliśmy na obóz letni, to w normalnych codziennych ubraniach i tylko na rękawach nosiliśmy opaski z nazwą drużyny. Po latach okupacji obóz wydawał się bajką. Sami rozbijaliśmy obóz, ustawialiśmy namioty, budowaliśmy prycze do spania i sami gotowaliśmy. Jedzenie było bardzo ubogie. Czasem chodziliśmy do pobliskiej wsi i pomagaliśmy chłopom za co oni dawali nam mleko, jajka, śmietanę czy chleb. Ale miło wspominam ten obóz. W następnym roku też pojechałam na obóz. Tym razem namioty już nie przeciekały jak tamte, stare poniemieckie. Obóz był w Rzucewie nad Zatoką Pucką. Pamiętam jak pociąg jechał bardzo wolno, szybciej doszlibyśmy na piechotę, ale był zakaz wysiadania. Wszędzie było jeszcze pełno nie rozbrojonych min. Z zachwytem patrzyliśmy na morze, niektórzy widzieli je po raz pierwszy. Chodziliśmy też na wycieczki, ale trasy pokonywaliśmy pieszo lub wozami konnymi, komunikacja jeszcze nie funkcjonowała. Kiedy chodziliśmy się kąpać to musieliśmy bardzo uważać. Wszędzie było pełno potopionej i wystającej broni, a daleko od brzegu sterczały jeszcze kadłuby okrętów wojennych, potopionych lokomotyw, armat. Straszny to był widok. Wśród takiej scenerii odbyła się przysięga harcerska.
Po śmierci ojca zapanował u nas niedostatek. Ja jeszcze się uczyłam i pracowała tylko mama. Choć liczyłyśmy każdy grosz, szkołę skończyłam i w 1950 roku otrzymałam świadectwo jej ukończenia.
Często wracam wspomnieniami do tamtych lat, do moich koleżanek, do tamtego życia. I tak sobie myślę, że gdyby nie wojna, gdyby….”
vgjghjghjghjnfg
27 czerwca, 2013
„Był 1 września 1939 roku. Zaczęłam płakać, bo Stasia (moja starsza siostra) obiecała mi, że zaraz po szkole zabierze mnie na spacer do parku Poniatowskiego, gdzie miałyśmy karmić łabędzie.”
Droga blogerko. Problem w tym, że w 1939 roku, pierwszy dzień szkoły NIE ZACZYNAŁ SIĘ 1 września !!!!