Historia Użytkownika: Ocalić od zapomnienia (część 6)

Historia Użytkownika: Ocalić od zapomnienia (część 6)

Historia rodziny ma wiele lat, a nawet wieków. Rodzina jako jednostka jest znana od bardzo dawna. Zawsze tworzyła małą odrębną grupę. Tak samo każda rodzina ma swoja historię. Przeszłość ogromnie wpływa na to, co dzieje się obecnie. Wszystkie nawyki wpływają na obecne wychowanie dzieci oraz traktowanie członków rodziny. Dzisiaj na blogu kontynuujemy wspomnienia Pani Anny, to już 6 cześć historii…mamy nadzieję, iż pozwolą się Wam zagłębić w jej ramy czasowe..

___

Wreszcie mama wróciła, było już sporo po 11 wieczorem, puścili ją dopiero koło 10 godziny, szła piechotą siedem kilometrów do domu, ciemna noc była ledwo trafiła, bo nigdzie ani światełka nie było widać. Przyszła wystraszona, ze łzami w oczach i obie się rozpłakałyśmy, mówiła przez łzy że był to sąd ostateczny, to co tam przeżyła to było niekończące się przesłuchanie, kilkanaście razy wzywali ją na tłumaczenie, nie mogła się pomylić zawsze to samo musiała mówić, nie mogło być żadnego potknięcia, bo ten komendant żandarmerii słynął z tego, że stosował okrutne tortury, bił gdzie popadło, gdyby ktoś się pomylił lub próbował kręcić. Mama jednak nie oberwała. Stale ją pytali ile zarabia i czy ma jakichś przyjaciół, kto jej pomagał. Szczególnie mamę ratowały te adresy synów, którzy zostali wywiezieni na roboty do Niemiec Czesiu, Zygmunt i Antoś.

Czesiu, Zygmunt i Antoś

Czesiu, Zygmunt i Antoś


Najprawdopodobniej wszystko sprawdzali i dlatego mamę tak długo trzymali. Ale jednak wróciła, dzięki Bogu i świętemu Antoniemu, w którego pomoc mama bardzo wierzyła, ponieważ mieliśmy ze sobą taki mały, owalny obrazek, pamiątka po Babci i krzyżyk, który mama zdjęła ze ściany jak nas wysiedlali i włożyła do podręcznego koszyczka. To był nasz cały skarb, wierzyliśmy, że nas nie opuści i wyprowadzi z każdej opresji i nieszczęścia.

Bo św. Antoni w każdej potrzebie pomoże, pocieszy i w każdej niedoli na ratunek spieszy. A teraz z perspektywy minionych lat wracają wspomnienia i myśli. Zastanawiam się, oceniam wszystko i to mnie samej aż trudno uwierzyć, jak mogliśmy przeżyć ten koszmar przez tyle lat… Po powrocie z aresztu w niedziele mama odwiedziła sąsiadkę z którą kiedyś kopała ziemniaki u Niemca, i tam spotkała jej siostrę, starszą pannę Zosię. Pracowała ona u takiej gospodyni co miała czterech synów, od 5, 9 i 13 lat, a czwarty najstarszy z nich był w wojsku. Kobieta ta potrzebowała kogoś, kto umiałby szyć na takie maszynie na ręczną korbę, więc mama zaraz z nią poszła.

Maszyna do szycia na korbkę

Maszyna do szycia na korbkę

A było to za Lubrańcem w okolicach Milżyna. Gospodyni ta była rozsądna i dobra kobieta, bardzo sobie z mamą przypadły do gustu. Rodzina ta była przesiedlona z Wołynia, wyznania ewangelickiego, umieli dobrze po polsku, dzieci jej były grzeczne, na mamę moją mówiły babcia. Zła była tylko kwestia mieszkania, ale mieli oni przyłączoną połowę gospodarstwa po wysiedlonych Polakach i połowę mieszkania. A druga połowę miał Niemiec. Było tam jeszcze takie małe mieszkanko, puste, bo zmarła jakaś babcia, to też gospodyni zaraz powiedziała Zosi, żeby tam posprzątała, a chłopaka w konie wozem wysłała z mamą po nasz dobytek. Dużo tego nie było to też prędko się zebraliśmy. Opatrzność Boża tak zrządziła, żeśmy się wydostali z tej glinianki, która groziła zawaleniem, do trochę lepszego mieszkania , no i do bardzo dobrych ludzi. Mama im powiedziała, że nie mamy kartek na żywność, bo nie jesteśmy zameldowane, dlatego że nas tam w Topólce nie chcą wymeldować. Na tą wiadomość Niemiec powiedział: „Co to jest! Ja pojadę tam z Panią”. Ale gospodyni stwierdziła, będzie lepiej jeśli ona z mamą pojedzie, więc tak się właśnie stało. Obie udały się w konie do Topólki. Gospodyni poszła najpierw sama, wykłóciła się z tym urzędnikiem po niemiecku a później też i po polsku, na co urzędnik powiedział, aby mama sama przyszła, ponieważ myślał, że mamy nie ma, a gospodyni wyszła i mamę zawołała. Wielkie było jego zdziwienie, że musiał zaraz podpisać zgodę, wtedy gospodyni powiedziała mu parę brzydkich, marnych słów, że jest wrednym i podłym człowiekiem!

Czy to nie wstyd, że Polak Polakowi nie bratem a wilkiem? Po tym wszystkim, gospodyni od razu pojechała nas zameldować w Lubrańcu i dostałyśmy kartki na żywność, chociaż nie było tego dużo ale można było za to żyć. W porównaniu z tym co przeżywaliśmy to teraz była sielanka… . Ludzie Ci mieli buraki do przerywki, robiliśmy razem na polu, gospodarz rozmawiał z nami po polsku, żartował. Nadeszły żniwa, wtedy tez pomagałyśmy, duża maszyna młóciła tylko żyto, a resztę zbóż młócili kastrą* w stodole, napędzaną manyrzem* w konie. Nie mieli dużo ziemi bo tylko 15 ha, a mieszkanie było razem z budynkiem. Zawsze im z mamą pomagałyśmy, jadłyśmy to co oni, i razem z nimi, gdzie kto mógł to usiadł, bo było ciasno. Były tam trzy dziewczyny, jedna młodsza ode mnie, sierota oraz druga dziewczyna o rok starsza no i wcześniej wspomniana Zosia i jeden chłopak. No i oczywiście ja z moją mamą, ale można powiedzieć, że czuło się tak jakbyśmy tworzyli jedna rodzinę. Na zimę dostaliśmy przydział 500 kg węgla. Było by dobrze, gdybyśmy w taki sposób mogli przeżyć do końca wojny…Ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy, nawet szybciej niż się spodziewaliśmy.

Nastał rok 1943, a ja kończyłam w styczniu 14 lat i zaraz się o mnie upomniał Niemiec z Kłobi, jako pomoc do dziecka , w marcu dostałam wezwanie, żeby się tam zgłosić. Z miejsca, w którym mieszkałyśmy było tam ok. sześć kilometrów. Cóż było robić, musiałam iść bo i tak policja by po mnie przyszła. Muszę dodać, że ta gospodyni i jej mąż nie puścili by mnie, ale byli zszokowani kiedy się dowiedzieli, że ten Niemiec do którego mam iść jest ważnym komisarzem i do tego hitlerowcem, więc oni sami się go bali. Ja sądziłam, że jeśli chcą mnie do dziecka to nie będzie tak źle. Ale okazało się gorzej niż źle. Niemiec ten był komisarzem, miał władzę na pół gminy Lubraniec, wzywano go gdy Polak był nieposłuszny. Miał prawo wtedy bić, a nawet zabić, chociaż był już nie młody. Jego żona kulawa z kijem chodziła, i umiała pracowników za byle co nim w łeb walić.

Przybyli oni na pewno z Ukrainy bo zdradzała ich mowa. Ludzie tam byli hitlerowcami, wierzyli w Hitlera bo „dzień dobry” nie uznawali tylko „Hail Hitla!”. Była też młoda pani- ich córka, której dzieckiem miałam się opiekować. Mąż jej był na wojnie, a ona sama z dzieckiem. Był to bardzo ładny pięciomiesięczny chłopczyk, ale niestety chorowity. Nie pomagało wożenie w wózeczku ani noszenie na rękach, był już raz w szpitalu, ale to nie wiele pomogło, bo miał jakąś genetyczną, nieuleczalną chorobę. A gospodarstwo było duże, po pewnym Polaku, jedno największe i jeszcze dwa mniejsze były dołączone, wszystkiego miał 50 ha. Było tam 7 koni i 30 krów do dojenia ręcznego oprócz jałowizny i 60 świń. Do krów był wynajęty chłopak, który je futrował i doił pomagały mu jeszcze dwie dziewczyny Maryszka młoda i Maryszka stara, z racji tego, że musiały również doić krowy. Wstawały o 4 rano, bo doili krowy 3 razy na dobę. Było nas czworo pracowników, którym dawano jeść, a reszta robotników to jest 3 biedne rodziny, które mieszkał po polskich wysiedleńcach. Mężczyźni z tych rodzin musieli też przychodzić o 4 rano, konie futrować i czyścić- zimą czy latem, nie wolno się było spóźnić, bo gospodyni potrafiła stać przy furtce i zaraz kijem przez łeb . Ona tego pilnowała bo mąż jej miał konia, bryczkę i często wyjeżdżał w teren bić nieposłusznych i poskramiać robotników. Do takich to ludzi dostałam się do roboty i ja. Dla mnie to była zmowa koszmarów.